niedziela, 31 grudnia 2017

Podsumowanie AD 2017

Podsumowania są dobre. Skoro podsumowuję, oznacza to, że jakiś etap się zakończył, i można w spokoju sumienia iść dalej. W teorii, oczywiście. Patrząc jednak wstecz, mogę z dużą dozą pewności stwierdzić, że etap zwany rokiem 2017-tym za kilka godzin odejdzie, i już nie wróci. Rok był pracowity, i efekty tej pracy należy w przyszłym, 2018-tym, zeżreć.

Niestety, żarcie trzeba będzie ograniczyć. Po dwudziestu dziewięciu latach posiadania smukłej sylwetki, niezależnie od ilości i jakości spożywanych pokarmów, pojawiła mi się oponka. Zwykła, ordynarna oponka, wylewająca się znad krawędzi spodni. Jej rozmiarom nie przeszkadza na pewno fakt, że pisząc te słowa wcinam niefrasobliwie kubełek trójnogich kurczaków z KFC. Do którego to kubełka jakiś baran zapomniał załączyć sosu. Oczywiście mogę zupełnie mainstreamowo postanowić sobie noworocznie, że będę chodził na siłownię, ale w moim wypadku takie postanowienia żyją tyle, co przeciętny sowiecki soldat broniący Stalingradu.

W kończącym się właśnie roku udało mi się ustabilizować sytuację finansową. Taki drobiazg, za który wiele osób dałoby sobie uciąć kilka paluszków, albo i całe łapsko. Oczywiście freelance ma swoje plusy, w dobrych miesiącach zarabiałem tyle, co teraz rocznie, ale bywały też te złe miesiące. Teraz pracuję 8 godzin dziennie, w spokoju i fajnej atmosferze, i nie martwię się, za co kupię Kitku jedzonko. A Kitku potrzebuje bardzo dużo jedzonka.

Udało mi się również odzyskać prawko na motocykl. Teraz co prawda warunki do jazdy motocyklem są wyjątkowo niesprzyjające, ale już za kilka miesięcy się ta sytuacja zmieni. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w styczniu trafi do mnie nowiutkie moto. Włoskie, a więc bardzo ładne i szybko się psujące.

Plany na przyszły rok prezentują się następująco:
1) do maksimum wykorzystać sezon motocyklowy (podróże małe i duże)
2) zrobić dużo fajnych zdjęć (modelki cnotki mogą wy***ć)
3) pozbyć się oponki

Wygląda to na racjonalną i realną listę postanowień na przyszły rok. Trzymajcie kciuki, trzymajcie się cieplutko, i trzymajcie mocno flaszkę, bo w rękawiczkach łatwo ją upuścić, a bez rękawiczek flaszka potrafi przymarznąć do dłoni.

środa, 20 grudnia 2017

Stan wojenny

Dawno nie pisałem. Zadziałało lenistwo, zmęczenie pracą (które to zmęczenie pewnie sam sobie wymyśliłem, umówmy się - w polu nie robię, węgla nie wydobywam, rowów nie kopię...) oraz fakt, że mniej lub bardziej ciekawe zajęcia odpędziły mnie od prowadzenia bloga. Niniejszym jednak powracam, w glorii i chwale.

Powracałem dziś również, jak co dzień, z pracy. Ordynarnie, autobusem. Lub, zmieniając punkt widzenia, merolem za pół miliona, z kierowcą. Trasa, którą wracam, wiedzie sobie wesoło przez zakorkowane centrum, i dalej, koło stadionu Legii. Po drodze mija jednak okolice największego namiotu cyrkowego w Europie, czyli polskiego Sejmu. A tam - dyskoteka. Niebieskie światełka policyjnych suk mrygają na całej długości ulicy, nawet przy okazji meczy wspomnianej wyżej Legii nie widuje się takiego skoncentrowania sił policyjnych.

Policja została sprowadzona, jak sądzę, by wielbiciele naszego rządu nie rozdeptali rządzących w orgii radości i uniesienia. Że zacytuję niedawne wystąpienie Jarosława K. "Okazało się, że system można utrzymać tylko dzięki policji". Wystąpienie, przypomnę Wam, moi drodzy, odbyło się z okazji rocznicy ogłoszenia Stanu Wojennego.

Taki poziom hipokryzji przekracza nawet moje możliwości. A ci z Was, którzy mnie znają, wiedzą, że ciężko mi w tej kwestii dorównać.

Inną kwestią, w której równie ciężko mi dorównać, jest marudzenie. Dziś marudzić będę na modelki. Jak niektórzy z Was wiedzą, param się od czasu do czasu fotografią. Kiedyś zawodowo, teraz bardziej hobbystycznie.

=========================== PRZERWA NA REKLAMY ========================
Najlepsze zdjęcia na świecie robi ten ludzik: http://t-jack.pl zbieżność imion i nazwisk przypadkowa.
=========================== PRZERWA NA REKLAMY ========================

Tak się składa, że do stworzenia zdjęć potrzebny jest obiekt fotografowany. W wypadku rodzaju zdjęć, który wykonuję, przeważnie obiektem tym jest nieskromnie odziane dziewczę, względnie dziewczę nieskromnie nieodziane. I tu pojawia się podstawowy problem, który podniósł swój szkaradny łeb całkiem niedawno. Problemem jest brak dziewcząt chętnych do pozbywania się odzienia (w celach fotograficznych). Najbardziej zaskakującym dla mnie jest fakt, że problemu nie było, gdy czyniłem pierwsze kroki w fotografii. Mimo braku portfolio i umiejętności, od chętnych modelek nie mogłem się opędzić. A teraz, mając kilkanaście lat doświadczenia, robię jedną, może dwie sesje rocznie, nie z braku pomysłów, a z braku obiektów do fotografowania. W efekcie jedynym "tematem" zdjęć, jaki mi pozostał, są motocykle, i towarzyszące im imprezy. Na których robię na przykład takie zdjęcia:


Tym optymistycznym marudzeniem - koniec na dzisiaj, do miłego, wesołych i rodzinnych.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Jeszcze Polska nie zginęła, ale się staramy

W sobotę odbyły się huczne obchody. Niektórzy obchodzili święto, inni obchodzili święto. Należałem do tych drugich, jak prawdziwy żydo-lewako-pedał udałem się na sushi na Plac Unii. Miałem jednak okazję przyjrzeć się przebiegowi obchodzenia święta przez Prawdziwych Polaków (TM). Jak wiadomo powszechnie, o niepodległość Polacy walczyli wielokrotnie, więc czym byłyby obchody tak ważnego święta bez odpowiedniej inscenizacji. W rolę Polaków walczących o niepodległość wcielili się Prawdziwi Polacy (TM). W rolę odwiecznego nieprzyjaciela Narodu Polskiego wcielił się odwieczny nieprzyjaciel, czyli lewacy, pedały, uchodźcy, feministki, Donald Tusk i pani Krysia z mięsnego.

Oczywiście, jak w każdej bajce, wszystko dobrze się skończyło, Prawdziwi Polacy (TM) zwyciężyli. Co prawda Warszawa wyglądała po tych walkach jak po przejściu orkanu Jarosław, ale walka o niepodległość wymaga przecież ofiar! Bohaterscy Prawdziwi Polacy mogli z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku kopnąć na odchodne jakiegoś obcokrajowca zwiniętego w kulkę na ziemi, i wrócić do Sosnowca. Po drodze wpadając na obowiązkowego kebsa z sosem mieszanym. Biało-czerwonym.

wtorek, 24 października 2017

Burning man limited

W Chinach, kiedy chcesz komuś "pocisnąć", nie życzysz mu szyszki w dupie czy nawet raka. Mówisz po prostu "obyś żył w ciekawych czasach". Kilka dni temu zmarł człowiek, który podpalił się pod PKiN w Warszawie. Nie uciekł wcześniej z Tworek, nie zastał żony w łóżku z kolegą z pracy, po prostu napisał długi list otwarty do swoich rodaków, oblał się łatwopalnym płynem i podpalił. Zrobił to, bo miał dość obroży, którą coraz ciaśniej próbuje nam zapiąć PiS.

Nie będę pisać o tym, co sądzę o takiej formie protestu. Widzę jednak, że kolejna granica została przekroczona. Po protestach, po apelach, listach, skargach do Brukseli i Strasburga. I o ile większość Polaków nie zdecyduje się na tak drastyczny krok, to treść listu zdobyła ogromne poparcie. Mimo, że nie było w nim nic nowego. Nie podoba nam się paraliż Trybunału, atak na sądy, używanie Konstytucji w celach higienicznych czy wycinka Puszczy. Potrzebny był jednak drastyczny moment. To niestety źle o nas świadczy. Tak jak PiSlandczycy potrzebują swojego Smoleńska czy Żołnierzy wyklętych, tak, jak widać, obrońcy demokracji potrzebują swojego Płonącego Mnicha. Oczywiście PiS ma już swoje wytłumaczenie. Wczorajsze wydarzenie jest efektem spirali nienawiści wobec PiS-u. To wiele wyjaśnia.

Niedawno pojechałem obejrzeć nowy motocykl (tzn nie nowy nowy, tylko nowy dla mnie), celem nabycia go drogą kupna. Uznałem bowiem, iż bezpieczniej i wygodniej będzie jeździć czymś, co ma ABS, silnik na wtrysku i odrobinę więcej masy. Szukając motocykla po internecie zawsze wybierałem odpowiednie filtry wyszukiwania, w tym - fakt posiadania przez moto ABS-u. Jeden z motocykli całkiem mi się spodobał, 7-letni Suzuki GSR. Przyjeżdżamy, oglądamy, rama, tarcze, napęd, lagi, wszystko, co trzeba w takim motocyklu sprawdzić. Pewnie bym go kupił, gdyby nie fakt, że opisany w ogłoszeniu ABS nagle zniknął w tajemniczych okolicznościach. Pyk, i nie ma...

Na szczęście na znalezienie dla siebie motocykla na przyszły sezon mam jeszcze dwa-trzy miesiące. Próbowałem wrzucać ogłoszenia na grupach motocyklowych na FB, ale, jak to na FB, ludzie wykazują się tam brakiem jednej z podstawowych umiejętności, jaką jest czytanie ze zrozumieniem. Piszę, że naked, proponują mi sporty. Piszę, że na wtrysku, proponują gaźniki. Piszę, że z ABS-em, proponują bez.

Jest to swoją drogą ciekawy temat, ten ABS. Przeważnie motocykliści mówią mi, że ABS co prawda bywa pomocny, ale generalnie moja fiksacja na moto z ABS jest przesadzona. Może mają rację, ale są trzy argumenty, które skłaniają mnie do zakupu motocykla z ABS-em.

Pierwszym argumentem są wielokrotne rozmowy z Tomkiem Kulikiem. Tomek, dla niezorientowanych, jest znanym autorytetem w świecie motocyklowym. Szkoli zarówno kandydatów na kierowców, jak i motocyklistów z doświadczeniem. Po mojej glebie w deszczu (glebie, która wysłała Iskierkę do doktora na kilka tygodni) miałem jechać na szkolenie do Tomka. Zadzwoniłem, żeby je odwołać, opowiedziałem, co i jak, i pierwsze pytanie Tomka brzmiało "nie miałeś ABS-ów?". No nie miałem, nie miałem...

Drugi argument jest bardziej, powiedzmy, globalny. Od pewnego czasu wszystkie nowe motocykle, żeby zostały zarejestrowane, muszą posiadać ABS. Tak sobie wymyśliła jakaś komisja w Brukseli, a komisje w Brukseli mają to do siebie, że wymyślają różne cuda bazując na odpowiednio dużej bazie danych. Jeśli więc Brukselki uznały, że ABS zmniejsza ryzyko wypadku, to zrobiły to bazując na badaniach, danych statystycznych czy odpowiednich symulacjach. Tak czy inaczej - myślę, że mogą mieć rację.

Trzeci, ostatni, ale nie najmniej istotny, jest natury technicznej. Motocykl ma to do siebie, że bardzo nie lubi uślizgów. O ile uślizg tylnego koła zdarza się w miarę często, i przeważnie nie kończy się glebą, o tyle uślizg przodu kończy się glebą w większości przypadków. Jedną z przyczyn uślizgu jest zablokowanie koła przy hamowaniu. A przed tym właśnie chroni ABS.

Szczerze - nie obchodzi mnie, czy w oczach hardcore-owych motocyklistów będę uchodził za miękką pipę. I tak pewnie uchodzę, jeżdżąc po mieście przepisowe 50km/h zamiast 99 (żeby w razie czego nie przekroczyć o 50 w zabudowanym). Tym optymistycznym akcentem - si ju lejter.

wtorek, 17 października 2017

Nowoczesne rycerstwo

Nie chodzi mi, wbrew pozorom, o rycerzy z mieczami świetlnymi, a o ideę rycerstwa w dzisiejszych czasach. Rycerz, w średniowiecznej Europie łacińskiej, był istotą trojaką. Z jednej strony - wojownikiem, z drugiej - właścicielem ziemskim, z trzeciej - uosobieniem pewnych ideałów. Tak to przynajmniej powinno w teorii wyglądać. Mamy więc osobę, która powinna (między innymi) stawać w obronie słabszych, ale z racji swojej konstytucji, umiejętności oraz majątku ma odpowiednie możliwości, by wspomnianych słabszych obronić skutecznie.

W dzisiejszych czasach rycerzy niestety już nie ma, pozostała jednak, na szczęście, rycerskość. Moim zdaniem, współczesne wyznawanie zasad rycerskości to na przykład stawanie w obronie zwierząt. W miarę zawłaszczania przez człowieka większości terenów, zwierzaki miały coraz gorzej na świecie. Obecnie bardzo często mają po prostu przesrane. Są zależne od człowieka, chronione prawnie w bardzo iluzoryczny sposób, i traktowane dokładnie tak, jak akurat człowiek sobie zażyczy. Są oczywiście ludzie, którzy zrobią dla zwierzątka wszystko, nakarmią, zadbają, wymiziają i kupią posłanie z kaszmiru. Niestety, są i tacy, którzy niechciane zwierzę przypną do drzewa w lesie, lub zrobią coś jeszcze gorszego. I tu pojawiają się czasami nowocześni rycerze. Poświęcą czas, ciężką pracę i mnóstwo pieniędzy, by pomóc tylu zwierzakom, ilu się da, znaleźć im domy, zapewnić zdrowie.

Podobnie ma się sytuacja na przykład z uchodźcami. Ludzie uciekający przed wojną, terrorem lub prześladowaniem w krajach "cywilizowanych" trafiają w biurokratyczną maszynę, która, jak to maszyna, empatii nie posiada. Trafiają też na "patriotów", którzy gotowi są skrzywdzić kogoś za odmienny kolor skóry czy język. Trafiają, to najczęstsze, na tchórzy schowanych za pancernym ekranem internetu, którzy w poczuciu własnej bezkarności wypisują głupoty mające na celu jeszcze bardziej ograniczyć tolerancję i katalizować wrogość. I tu znowu, czasami pojawią się ludzie, którzy, będąc w mniejszości, staną w obronie uchodźcy.

Podobnie jak w średniowieczu rycerze stanowili ułamek społeczeństwa, pośród morza plebsu, tak i dziś, osób mających w sobie odpowiednią empatię, inteligencję i chęć pomocy jest bardzo niewiele. Tak było, tak jest, i (niestety) tak będzie. Co nie znaczy, że nie należy się starać.

Wyszedł mi chyba bardzo patetyczny post. Smuteczek. Takie to właśnie przemyślenia latają mi po głowie po porannym przescrollowaniu facebooka. Dziesiątki informacji o tym, że ktoś porzucił zwierzaka, albo że ktoś zbiera na leczenie już odratowanego stworzonka. Artykuły o kolejnych tonących uchodźcach, przeplatane komentarzami "dobrze im tak, niech toną". Fake-news o całych dzielnicach, w których panuje prawo szariatu. Zasmucę Was, drogie cebulaczki-buraczki. Byłem nie tak dawno w Berlinie. Mimo zwiedzenia całkiem sporej części miasta nie widziałem ani jednej dzielnicy z prawem innym, niż prawo niemieckie. Nie widziałem gett, nie czułem się też zagrożony mijając grupy Muzułmanów. Mam nadzieję, że i oni nie czuli się zagrożeni, spacerując w tłumie autochtonów.

Niestety, współcześni rycerze nie mają takiej siły przebicia, jak ci średniowieczni. System feudalny się zakończył, przywileje również. Pozostaje jedynie rycerskość.

środa, 11 października 2017

Zło konieczne

Po raz kolejny zaspałem do pracy, wobec czego, po raz kolejny, musiałem olać brzydką pogodę i udać się do firmy motocyklem, czyli znaną już Wam Iskierką. Po dwóch glebach zaliczonych podczas deszczu nie jestem wielkim fanem jazdy w takich warunkach, ale co było robić. Ruszyłem w drogę. Zbliżając się do ronda Jazdy Polskiej zauważyłem pędzący boczną uliczką samochód na bombach (ale bez sygnału dźwiękowego). Samochód dojechał do ulicy, którą jechałem, zza przyciemnionej szyby wyłoniła się łapa z lizakiem (takim policyjnym, żeby nie było) a samochód popędził dalej, zajeżdżając drogę komu się dało, i spychając mnie na inny pas. Po prostu "z drogi śledzie, Ziobro jedzie". Lub ktoś inny, nie wiem, nie moja broszka. Nie mylić z panią premier.

Oczywiście całe zdarzenie mogło być efektem nieuwagi i brawury konkretnego kierowcy, i nie mieć nic wspólnego z polityką, ale patrząc na częstotliwość niebezpiecznych sytuacji i wypadków, w których biorą udział pojazdy wiozące przedstawicieli miłościwie nam panującego, mam niejasne wrażenie, że władza ma głęboko w dudzie to, ilu szarych obywateli poniesie uszczerbek na zdrowiu czy mieniu przy spotkaniu z kolumną BOR-u.

Uzupełniając ostatnio wiedzę na temat pojazdów opancerzonych z okresu drugiej wojny wyszukałem idealny pojazd do jeżdżenia po drogach opanowanych przez szarżujące borowiki. Nazywało się to bydlę Deimler Dingo. Zwrotne, pancerne, stabilne, w razie czego zderzenie z limuzyną rządową przetrwa bez uszczerbku... Doszło więc do tego, że idealnym pojazdem, który ochroni obywatela przed władzą jest pojazd, który miał chronić załogę przed ogniem z karabinów maszynowych. Wnioski nasuwają się same. Dla obecnej władzy jesteśmy, my, suweren, obywatele znaczy, złem koniecznym. Bez nas nie mają z kogo ściągać podatków, komu urządzać życia, komu nakazywać i zakazywać, do kogo przemawiać... Z drugiej zaś strony, jako naród, jesteśmy dla władzy nieustannym zagrożeniem. Jeśli będą wybory, możemy na przykład władzy nie wybrać na kolejną kadencję. Jeśli wyborów nie będzie, możemy wyjść na ulice i władzę obalić.  Alan Moore napisał "People shouldn't be afraid of their government. Governments should be afraid of their people". They should and they are, mogę dodać od siebie. Rząd którego przedstawiciele nie pojawią się publicznie bez kordonu policji i przemieszcza się jedynie opancerzonymi pojazdami, w eskorcie pod bronią, rząd, który próbuje histerycznie i nieporadnie uciszyć każdego, kto im nie przyklaskuje, to rząd, który nie tylko się boi. On jest przerażony. Szczerze mówiąc, ma powody, żeby być. A paranoja właściwa wielu członkom PiS-u, z Kaczyńskim na czele, wcale im całej sytuacji nie ułatwia. Kordony policyjne się zagęszczą, kolumny samochodów wydłużą, a odległość między władzą a obywatelem się zwiększy.

Smutne w tym wszystkim jest niestety to, że dla dużej części społeczeństwa nie ma to żadnego znaczenia. Jest 500+, więc i jest za co wódkę kupić, i uchodźców nie ma, więc można w spokoju domowego zacisza prać żonę po pysku, nie bojąc się, że poza domem spierze ją po pysku ktoś inny. Chyba, że trafi wtedy na spacerujących Prawdziwych Polaków, którzy w patriotycznym uniesieniu mogą niechcący czyjąś żonę lub córkę sprać i/lub zgwałcić. Grunt, że gwałcą "nasi". I że w efekcie gwałtu urodzi się DPK (Dobry Polak Katolik), bo przecież aborcji wykonać nie wolno. Wolno za to wziąć 4000zł gwałcikowego i kolejne 500+ na efekt gwałtu, dzięki czemu schlać się można dwa razy częściej, dwa razy częściej można sprać żonę po pysku, i dwa razy częściej zapłakana żona wybiegając z domu może trafić na Prawdziwych Polaków, z wiadomym skutkiem. Koło się zamyka. Suweren zajęty jest swoimi sprawami, a władza śpi spokojnie. Tzn spałaby, gdyby nie taki plugawy element reakcyjny, jak ja i sporo innych osób. Jesteśmy idealną pożywką dla paranoi Kaczyńskiego, Macierewicza czy Ziobry. Od razu poczułem się potrzebny.

wtorek, 10 października 2017

15 kilometrów

We wtorek tydzień temu zrobiłem, według map Google, 15 kilometrów spacerem. Jeśli za spacer można uznać szarżę wkurwionego mastodonta przez miasto.

Jak pewnie zauważyliście (jeśli przeczytaliście którykolwiek z wcześniejszych postów) poszukiwałem nowego mieszkania na wynajem. Proces, który powinien być w miarę prosty urósł do rozmiarów poszukiwania świętego Graala. Jedno z potencjalnych mieszkań miałem oglądać we wtorek o 17:30.

Przybyłem na miejsce, uprzednio upewniwszy się, że wszystko jest aktualne. Stojąc pod budynkiem zadzwoniłem do właściciela, który poinformował mnie, że właśnie podpisuje umowę.

Nie jest łatwo doprowadzić mnie do furii. Szanownemu właścicielowi się udało. Celem wyrzucenia z siebie złych emocji ruszyłem do domu spacerem. Ok 6 kilometrów, tempem szybkim. W deszczu. To, że się nie przeziębiłem jest zasługą jedynie niezłej odporności organizmu, którą się cieszę od dziecka. O dziwo - pomogło. Po dotarciu do domu w miarę spokojnie usiadłem do komputera i po raz kolejny przejrzałem ogłoszenia.

Wygląda na to, że przejrzałem je skutecznie. Po kolejnych kilometrach (łącznie, jak wspomniałem, 15) obejrzałem piękne mieszkanie na warszawskim Mokotowie. Wczoraj skończyliśmy przewozić rzeczy.

Zmieniając temat. Swoim zwyczajem podczas pierwszej kawy danego dnia przejrzałem newsy z Polski i ze świata. Ciekawa konstrukcja swoją drogą, sugerująca, że Polska do świata nie należy. Dzięki usilnym staraniom obecnej władzy stwierdzenie to jest coraz bardziej prawdziwe. Dygresja, wróćmy do tematu. Przeczytałem kilka artykułów, w tym jeden opisujący zeszłowtorkowe wydarzenia, wbrew pozorom luźno łączące się z tematem, który poruszyłem na samym początku. Wtorkowe oglądanie mieszkań było mocno utrudnione przez protesty w obronie praw kobiet w naszej pięknej ojczyźnie. W środę natomiast władze Kaczogrodu musiały odpowiedzieć, jak zwykle w sposób kulturalny i pełen finezji. Do siedzib kilku organizacji zaangażowanych we wtorkowe protesty weszła policja, pod pretekstem sprawdzenia dokumentacji. Oczywiście zupełnym przypadkiem sprawdzenie to odbyło się we wszystkich siedzibach tego samego dnia, dzień po proteście.

Być może po następnej demonstracji odbędą się aresztowania. Niektórzy z aresztowanych spadną w areszcie ze schodów. Trzy razy. Inni, skruszeni bezmiarem swego przewinienia popełnią samobójstwa. Wzorców do naśladowania Kaczyński ma sporo, działania funkcjonariuszy dzielnie utrwalających poprzedni ustrój są dobrze udokumentowane, a w razie braków w dokumentacji może przecież poprosić o podpowiedź swojego kolegę Piotrowicza.

Jutro na ten przykład odbyć ma się proces osób, które "utrudniały przemarsz" faszystów z ONR. Swoiste kuriozum. Podstawą do tworzenia prawa w naszym pięknym kraju (w teorii oczywiście) jest Konstytucja RP. W konstytucji tej jak byk stoi, cytuję: "Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa." Artykuł 13 Konstytucji, jakby ktoś był ciekaw. Poniżej konstytucji mamy różniste ustawy, w tym kodeks karny, którego artykuł 256, ustęp 1 mówi: "Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2." W normalnym państwie, kiedy grupa obywateli łamie prawo, a inna grupa jej w tym przeszkadza, organy państwowe wspomagają tych przeszkadzających, a łamiących prawo każą. Niestety, Polska normalnym państwem, jak widać, nie jest. W Polsce osoby łamiące prawo mają pełne poparcie władzy, natomiast osoby walczące o przestrzeganie wspomnianego prawa trafiają przed sąd.

Sąd, jak już pisałem ostatnio, jest kolczastą szyszką (nie mylić z ministrem środowiska) w dupie miłościwie nam panujących. Mam wielką nadzieję, że jutro sędzia stanie na wysokości zadania, a szyszka przerodzi się w solidnych rozmiarów jeżozwierza. Czas pokaże. Postaram się wrócić do regularnego pisania, tygodniowa dziura w postach wynikała z perturbacji związanych z przeprowadzką. Wybaczcie, proszę.

poniedziałek, 2 października 2017

Wojenko wojenko

Tak się nieprzyjemnie złożyło, że niedzielny wieczór musiałem, wraz z rodziną i przyjaciółmi, spędzić pod Sądem Najwyższym w Warszawie. Miejsce całkiem ładne, towarzystwo zacne, ale cyrkumstancje zupełnie niesympatyczne.

Mam wielką nadzieję, że sytuacja nie jest Wam obca, i moje wyjaśnienie jest jedynie owocem zamiłowanie do stukania w klawisze. Miłościwie nam panujący Budyń wziął do łapek "ustawę Ziobry", która wcześniej zawetował, i zamienił wszędzie "Ziobro" na "Duda". Jeśli ustawa wejdzie w życie efekt będzie jednak podobny - sądy stracą jedną ze swoich głównych cech: niezawisłość. Taki mały drobiazg, w końcu co to za różnica, czy wyroki będą zapadały na placu Krasińskich, na Krakowskim Przedmieściu czy na Żoliborzu? Piękne miejsca, poetyczne i nastrajające do refleksji.

To tyle tytułem wstępu. Proces poszukiwania mieszkanka trwa bez zmian, już mi nawet słów brakuje, więc napiszę o czymś innym. Taki to jest przywilej autora, pisać o czym ma akurat ochotę. Acz i tą wolność chętnie by nam gnom żoliborski zabrał. Napiszę więc o wojnie hipotetycznej.

Paradoksalnie, PiS zdobył niedemokratyczną władzę w demokatyczny sposób. Osiągnął to w dużej mierze przez grzech zaniechania sporej części społeczeństwa, ale władzy nie uzyskałby bez znacznego elektoratu po swojej stronie. Elektorat ten poparł partię Kaczyńskiego z różnych powodów, a jednym z głównych było zamiłowanie do hipotetycznej wojny.

Polacy tak już mają, że lubią czasami komuś przypierdolić. Mieczem, szabelką, kosą, sztachetą, czy też nowocześnie - kijem baseball-owym. Czasami robią to ze szlachetnych pobudek, czasami jednak, coraz częściej, po prostu z nudów.

Zgodnie z moralnością Kalego, kiedy Polak komuś przypierdolić, jest dobrze, ale jak ktoś przypierdolić Polakowi, wtedy już jest źle. Jak powszechnie wiadomo, najbezpieczniej jest przypierdolić komuś, kto się bronić nie może. I tu pojawia się idea wojny hipotetycznej. Według Kaczyńskiego Polska i Polacy są nieustannie atakowani. Atakują wykształciuchy, atakuje Bruksela, atakują lewacy, uchodźcy, Donald Tusk i Madonna. Należy więc gotować się do boju, Polska ma być silna, władza - jeszcze silniejsza. Można się spokojnie zbroić, krzyczeć, jak jesteśmy silni, a hipotetyczny wróg nie odda. Elektorat PiS-u zachowuje się jak piesek groźnie szczekający na wszystkich, dopóki jest za siatką.

Żeby taki elektorat czuł się dobrze, należy odpowiednie postawy gloryfikować. Żołnierze wyklęci i cała reszta rozpychają się, zrzucając z piedestału innych, o których historia wg. PiS chciałaby zapomnieć.

Wojnę przedstawiają jako bohaterską walkę, ramię w ramię z braćmi, pod sztandarem orła na kaczych łapach, w rytm brzęczącej tacy wojskowego kapelana.

Wojna jest przeważnie smutna. Tak się składa, że przed wspomnianym na początku wpisu Sądem Najwyższym znajduje się pomnik, przedstawiający grupę żołnierzy szarżujących na wroga. Według PiS powinni mieć na twarzach dumę, świętą furię i pianę na zębach.


To jeden z żołnierzy. Nie wiem, jak Wy, ale ja widzę na jego twarzy smutek. Smutek i ogromne zmęczenie.

Tak się składa, że na historii uczymy się o zdarzeniach głównie przez pryzmat wojen. W tym roku taka bitwa. W tym roku - inna. A w tych latach wojna między tym a tym. A potem tym i tym. Obecnie żyje w Polsce niewielka grupa ludzi pamiętających wojnę. Cześć z nich pamięta tę z lat 40-tych, cześć z kolei brała udział w wojnach w Afganistanie czy Iraku. Znacząca większość wie o wojnie bardzo niewiele. Nie czują więc odpowiedniego strachu przed tym, co przypominają rządy PiS. A przypominają formowanie się władzy Hitlera. Kropka w kropkę.

Mamy partię, która przedkłada interesy "narodu" ponad prawem. W skład "narodu" wchodzi... W sumie nie wiadomo, kto. Na pewno nie ja. Mamy kurdupla pełnego frustracji i nienawiści do wszystkich. Mamy partię pełną nieudaczników, którzy za własne niepowodzenia mszczą się na tych, którzy w życiu coś osiągnęli. Mamy wreszcie elektorat, który czuje się niesprawiedliwe potraktowany przez świat. Co więcej, sytuacja na świecie dała Kaczyńskiemu do ręki ostatni element układanki - wroga. Wrogiem za Hitlera byli Żydzi i Cyganie, za Kaczyńskiego są nim uchodźcy. Do czego taka sytuacja prowadzi - o tym możecie przeczytać w podręczniku do historii. Lub na Wikipedii. Względnie analogowo, poszukać w bibliotece.

Gdybyśmy jednak przyjęli uchodźców, ilość osób pamiętających, czym jest wojna zwiększyłaby się w zauważalny sposób. Dzięki temu szansa na to, że dopuścimy do kolejnej odpowiednio by zmalała. Niestety - prawdziwy Polak z obcokrajowcami chce mieć do czynienia w stopniu minimalnym, a najlepiej wcale. A bez nich przecież nie byłoby takich głupot jak cyfry, koło, komputer, szczepionki powodujące autyzm, czy też prawdziwie istotnych odkryć, jak destylacja. Lub kebab na ostrym. Który, jak wiadomo, piecze dwa razy. I tłumaczy nieustanny ból dupy "prawdziwych Polaków".

sobota, 30 września 2017

Sąd boży

Przemieszczałem się kilka dni temu przez "patelnię" w centrum Warszawy. Patelnia, dla nieznających tego terminu, to fragment obniżonego terenu, prowadzący do przejść podziemnych pod rondem Dmowskiego oraz do wejść na perony stacji metra Centrum. Na samym skraju zostałem dopadnięty przez panią w malowniczym czepku na głowie. Czepek przypominał skrzyżowanie fezu, siatki na włosy i tekturowej korony z Burger Kinga. Oprócz czepka pani posiadała również skromny i niezmiernie brzydki przyodziewek, zasłonięty przyczepioną na piersi tablicą, informującą o tym, że Bóg osądzi moje grzechy. Pani usiłowała wręczyć mi ulotkę, i wyraziła oburzenie, gdy wspomnianej ulotki nie przyjąłem. Ten uczynek również zostanie niechybnie osądzony. Kawałek dalej, w najbardziej prominentnym miejscu patelni, to jest naprzeciwko wejść do metra, stał młody chłopak, trzymający przy ustach szczekaczkę, i nawołujący do legalizacji aborcji. Obok niego dwie panie zbierały podpisy pod petycją. Zignorowałem ich również, ponieważ petycję podpsałem już dawno temu. To również zostanie surowo osądzone przez Boga, tak przynajmniej sądzę. A na pewno tak sądzi pani w czepku. Najsmutniejszy na całej patelni był nieduży, wąsaty pan w czerwonej koszulce i czapce z daszkiem w tym samym kolorze. Nie opowiadający się po żadnej stronie metodycznie i bez żadnych uczuć na twarzy rozdawał ulotki kursów języka angielskiego. On również został przeze mnie zignorowany. Za to przynajmniej osądzony nie zostanę, w końcu nie po to Bóg mieszał języki, żebyśmy teraz się ich uczyli.

Poszukiwania nowego lokum, o których pisałem poprzednio, trwają. Bez żadnych pozytywnych efektów. Mieszkanie zwane dumnie dwupokojowym loftem okazało się ciasną kawalerką z wnęką na łóżko oddzieloną kotarą (to pewnie ten drugi pokój). Ładne mieszkanie na północy Warszawy nagle okazało się "niewynajmowalne". W ogłoszeniach panuje wszechobecny PRL. Co dziwne, styl powszechny za wspomnianego ustroju przeżywa swoisty renesans. Mieszkania w nowym budownictwie posiadają meblościanki, szafki kuchenne z płytu wiórowej, makatki, wersalki w kolorze zakurzonych rzygów oraz glazurę w łazience o barwie wypranej w perwolu miętówki lub przybrudzonej cytrynki. Farba w kolorze sraki również powróciła do łask. Jedyną rzeczą, której z PRL-u właściciele mieszkań uprarcie nie chcą przejąć, są wspomniane "dodatkowe pokoje". Nieświadomym spieszę wyjaśnić, że w niechlubnym okresie utrwalania władzy ludowej burżuj posiadający w mieszkaniu dwa lub więcej pokojów mógł liczyć na dokwaterowanie sympatycznych lokatorów w postaci przedstawicieli mojej ulubionej klasy robotniczej. Nie określono jednak metrażu pokoi, więc burżuazja dość szybko zorientowała się, że wystarczy rozpieprzyć ściankę działową, i nagle z dwóch pokojów, będących tykającą klasorobotniczą bombą robił się jeden bezpieczny pokój. Teraz sprawa ma się zupełnie odwrotnie. Ciężko wynająć kawalerkę? Co za problem, wystarczy płyta z kartongipsu, czy nawet zasłonka zawieszona na karniszu, i z pokoju 18m2 robią się dwa, tzn. pokój 15m2 (toż to prawie 18, a 18 to tak jakby 20, co nie?) i składzik na miotły podnoszący czynsz o 800zł. Kreatywność ludzka nie zna granic. Kolejnym pięknym zwyczajem jest ukrywanie czynszu administracyjnego z przyległościami. W ogłoszeniu wesoło stoi "mieszkanie dwupokojowe, 2200zł/mc. Drobnym druczkiem natomiast napisane jest "czynsz administracyjny dodatkowo 1200zł".

Wczoraj powróciła do mnie Iskierka. Iskierka ma 20 lat i jest motocyklem marki Honda. Ostatnie dwa tygodnie spędziła u mechanika, po ataku pieszego - kamikaze. Piesi - kamikaze występują najczęściej przy intensywnych opadach deszczu. Pieszy takowy wykonuje dziką szarżę przez miasto, nie tracąc czasu na rozglądanie się dookoła, a nawet na sprawdzenie, czy ma zielone światło na pasach. Ten konkretny nie miał. Wparował mi około 5 metrów przed kołem, na czerwonym. Niestety, posiadam jeszcze odruch hamowania w takich sytuacjach, a Iskierka nie posiada ABS-ów. W efekcie niedomerdany pieszy jest cały, Iskierka wymagała naprawy, a kask, który miałem na sobie udał się w niebyt. Iskierka w nagrodę, że była bardzo dzielna, dostała nową naklejkę.


Być może tacy piesi to ci, którzy przegrali proces przed sądem bożym, a ja wraz z moim motocyklem zostaliśmy wyznaczeni do wykonania wyroku? W takim razie zaburzyłem plan, egzekucję odroczono, a mi do aktu oskarżenia dopisano kolejny podpunkt. Taki lajf.

Wracając do tematu mieszkań. Wczoraj właściciele lokum, które właśnie opuszczam, postanowili się do niego dostać. W nocy. Próbując wyłamać drzwi, otworzyć je kompletem kluczy, którego podobno nie mieli, oraz budząc przy okazji połowę osiedla. Skończyło się na wzywaniu policji. To tak, jakbym miał na co dzień w życiu za mało stresu. Za chwilę wyruszam w kolejne tourne po mieszkaniach, mam nadzieję (tak, jeszcze ją mam!) że któreś uda się wynająć. Potem pozostaje już tylko upojna przeprowadzka, przypominająca rozładowywanie wagonu z węglem, i przynajmniej sytuacja mieszkaniowa się ustabilizuje. Do następnego.

niedziela, 24 września 2017

Marudzenie #1


Pierwszy raz zabieram się do pisania bloga "prywatnego". Mam bloga "zawodowego" (na mojej stronie fotograficznej), coś tam pisałem o różnych hobby, ale bloga "prywatnego" nie prowadziłem nigdy. Czas więc spróbować, a Wy, moi drodzy, będziecie królikami doświadczalnymi. Na Was zamierzam przetestować potęgę swojego pióra oraz udowodnić, że w czym jak w czym, ale w marudzeniu na świat nie dorówna mi nikt.

Znamy się mało, więc może na początek powiedziałbym kilka słów o sobie. Metodą godną Sherlocka Holmes'a mogliście już wydedukować z drugiego zdania pierwszego akapitu, że zajmuję się fotografią. Zajmuję się też filmem. I kotem. Kot ma na imię Mina, po Minie Harker z Draculi. Dostałem Ją pod choinkę od mojej mamy, która to mama namówiła mnie do pisania niniejszego bloga. Mama jest polonistką, więc z góry przepraszam Ją za wszystkie błędy ortograficzne, stylistyczne i interpunkcyjne, jakie popełnię pisząc tego bloga. A popełnię je niewątpliwie, bo tak już mam. Nie wynika to z dysgrafii, dysleksji, a jedynie z nieogarnięcia życiowego i zwyczajnego lenistwa.

Pierwsza porcja marudzenia skupi się na rynku mieszkaniowym w Warszawie, w pięknym okresie wrześniowym. Niebo ryczy niczym nastolatka, której ktoś powiedział, że jest gruba, drzewa zrzucają liście, a robotnicy za oknem klną jeszcze głośniej i intensywniej. Tak się składa, że mam przyjemność mieszkać tuż przy placu budowy. Powstaje tu podobno największy biurowiec w Europie. Na razie jest dość płaski, ponieważ od dwóch z górką lat prace polegają głównie na jeżdżeniu koparkami i rzucaniu mięchem. Jest to jednak wystarczające, by mieszkać się tu nie dało. Właściciele mieszkania, którzy ni z tego ni z owego zaczęli wpadać z "wizytą duszpasterską" nie poprawiają sytuacji. Zarządziłm więc ewakuację z tonącego okrętu. Rozpoczęły się intensywne poszukiwania mieszkania.

Dwa pokoje, przyjazne zwierzakom, dla niepalących (rzuciłem trzy miesiące temu), z garażem do parkowania motocykli. Proste, prawda?

W styczniu - owszem. Podobnie w lutym, marcu, kwietniu, maju, czerwcu, lipcu, nawet trochę w sierpniu. Później zjeżdża się do Warszawy przyszłość narodu, czyli studenci. Studenci chcą się kształcić na UW, ASP, Politechnice, ale codzienne dojeżdżanie z Rybnika czy Sosnowca nie wchodzi w grę. Szukają więc mieszkań. I nagle popyt znacząco przekracza podaż. Znalezienie mieszkania stanowi nie lada wyczyn, często nawet nie zdąży się go obejrzeć, bo chwilę wcześniej zostało już klepnięte.

Oczywiście wszystko, co robię, musi wydarzyć się w najgorszym do tego momencie. Tak już mam. Niniejszym mam nowy full time job polegający na szukaniu mieszkania. Bez rezultatu. Tzn rezultat jest jeden. Pożyczony od kolegi motocykl postanowił pod jednym z mieszkań zostać, i już nie ruszyć. Nagle moja mobilność spadła praktycznie do zera, ponieważ mój motocykl, o wdzięcznym imieniu Iskierka, leży w szpitalu po ataku pieszego - kamikaze (ale o tym innym razem).

Do następnego.