sobota, 30 września 2017

Sąd boży

Przemieszczałem się kilka dni temu przez "patelnię" w centrum Warszawy. Patelnia, dla nieznających tego terminu, to fragment obniżonego terenu, prowadzący do przejść podziemnych pod rondem Dmowskiego oraz do wejść na perony stacji metra Centrum. Na samym skraju zostałem dopadnięty przez panią w malowniczym czepku na głowie. Czepek przypominał skrzyżowanie fezu, siatki na włosy i tekturowej korony z Burger Kinga. Oprócz czepka pani posiadała również skromny i niezmiernie brzydki przyodziewek, zasłonięty przyczepioną na piersi tablicą, informującą o tym, że Bóg osądzi moje grzechy. Pani usiłowała wręczyć mi ulotkę, i wyraziła oburzenie, gdy wspomnianej ulotki nie przyjąłem. Ten uczynek również zostanie niechybnie osądzony. Kawałek dalej, w najbardziej prominentnym miejscu patelni, to jest naprzeciwko wejść do metra, stał młody chłopak, trzymający przy ustach szczekaczkę, i nawołujący do legalizacji aborcji. Obok niego dwie panie zbierały podpisy pod petycją. Zignorowałem ich również, ponieważ petycję podpsałem już dawno temu. To również zostanie surowo osądzone przez Boga, tak przynajmniej sądzę. A na pewno tak sądzi pani w czepku. Najsmutniejszy na całej patelni był nieduży, wąsaty pan w czerwonej koszulce i czapce z daszkiem w tym samym kolorze. Nie opowiadający się po żadnej stronie metodycznie i bez żadnych uczuć na twarzy rozdawał ulotki kursów języka angielskiego. On również został przeze mnie zignorowany. Za to przynajmniej osądzony nie zostanę, w końcu nie po to Bóg mieszał języki, żebyśmy teraz się ich uczyli.

Poszukiwania nowego lokum, o których pisałem poprzednio, trwają. Bez żadnych pozytywnych efektów. Mieszkanie zwane dumnie dwupokojowym loftem okazało się ciasną kawalerką z wnęką na łóżko oddzieloną kotarą (to pewnie ten drugi pokój). Ładne mieszkanie na północy Warszawy nagle okazało się "niewynajmowalne". W ogłoszeniach panuje wszechobecny PRL. Co dziwne, styl powszechny za wspomnianego ustroju przeżywa swoisty renesans. Mieszkania w nowym budownictwie posiadają meblościanki, szafki kuchenne z płytu wiórowej, makatki, wersalki w kolorze zakurzonych rzygów oraz glazurę w łazience o barwie wypranej w perwolu miętówki lub przybrudzonej cytrynki. Farba w kolorze sraki również powróciła do łask. Jedyną rzeczą, której z PRL-u właściciele mieszkań uprarcie nie chcą przejąć, są wspomniane "dodatkowe pokoje". Nieświadomym spieszę wyjaśnić, że w niechlubnym okresie utrwalania władzy ludowej burżuj posiadający w mieszkaniu dwa lub więcej pokojów mógł liczyć na dokwaterowanie sympatycznych lokatorów w postaci przedstawicieli mojej ulubionej klasy robotniczej. Nie określono jednak metrażu pokoi, więc burżuazja dość szybko zorientowała się, że wystarczy rozpieprzyć ściankę działową, i nagle z dwóch pokojów, będących tykającą klasorobotniczą bombą robił się jeden bezpieczny pokój. Teraz sprawa ma się zupełnie odwrotnie. Ciężko wynająć kawalerkę? Co za problem, wystarczy płyta z kartongipsu, czy nawet zasłonka zawieszona na karniszu, i z pokoju 18m2 robią się dwa, tzn. pokój 15m2 (toż to prawie 18, a 18 to tak jakby 20, co nie?) i składzik na miotły podnoszący czynsz o 800zł. Kreatywność ludzka nie zna granic. Kolejnym pięknym zwyczajem jest ukrywanie czynszu administracyjnego z przyległościami. W ogłoszeniu wesoło stoi "mieszkanie dwupokojowe, 2200zł/mc. Drobnym druczkiem natomiast napisane jest "czynsz administracyjny dodatkowo 1200zł".

Wczoraj powróciła do mnie Iskierka. Iskierka ma 20 lat i jest motocyklem marki Honda. Ostatnie dwa tygodnie spędziła u mechanika, po ataku pieszego - kamikaze. Piesi - kamikaze występują najczęściej przy intensywnych opadach deszczu. Pieszy takowy wykonuje dziką szarżę przez miasto, nie tracąc czasu na rozglądanie się dookoła, a nawet na sprawdzenie, czy ma zielone światło na pasach. Ten konkretny nie miał. Wparował mi około 5 metrów przed kołem, na czerwonym. Niestety, posiadam jeszcze odruch hamowania w takich sytuacjach, a Iskierka nie posiada ABS-ów. W efekcie niedomerdany pieszy jest cały, Iskierka wymagała naprawy, a kask, który miałem na sobie udał się w niebyt. Iskierka w nagrodę, że była bardzo dzielna, dostała nową naklejkę.


Być może tacy piesi to ci, którzy przegrali proces przed sądem bożym, a ja wraz z moim motocyklem zostaliśmy wyznaczeni do wykonania wyroku? W takim razie zaburzyłem plan, egzekucję odroczono, a mi do aktu oskarżenia dopisano kolejny podpunkt. Taki lajf.

Wracając do tematu mieszkań. Wczoraj właściciele lokum, które właśnie opuszczam, postanowili się do niego dostać. W nocy. Próbując wyłamać drzwi, otworzyć je kompletem kluczy, którego podobno nie mieli, oraz budząc przy okazji połowę osiedla. Skończyło się na wzywaniu policji. To tak, jakbym miał na co dzień w życiu za mało stresu. Za chwilę wyruszam w kolejne tourne po mieszkaniach, mam nadzieję (tak, jeszcze ją mam!) że któreś uda się wynająć. Potem pozostaje już tylko upojna przeprowadzka, przypominająca rozładowywanie wagonu z węglem, i przynajmniej sytuacja mieszkaniowa się ustabilizuje. Do następnego.

niedziela, 24 września 2017

Marudzenie #1


Pierwszy raz zabieram się do pisania bloga "prywatnego". Mam bloga "zawodowego" (na mojej stronie fotograficznej), coś tam pisałem o różnych hobby, ale bloga "prywatnego" nie prowadziłem nigdy. Czas więc spróbować, a Wy, moi drodzy, będziecie królikami doświadczalnymi. Na Was zamierzam przetestować potęgę swojego pióra oraz udowodnić, że w czym jak w czym, ale w marudzeniu na świat nie dorówna mi nikt.

Znamy się mało, więc może na początek powiedziałbym kilka słów o sobie. Metodą godną Sherlocka Holmes'a mogliście już wydedukować z drugiego zdania pierwszego akapitu, że zajmuję się fotografią. Zajmuję się też filmem. I kotem. Kot ma na imię Mina, po Minie Harker z Draculi. Dostałem Ją pod choinkę od mojej mamy, która to mama namówiła mnie do pisania niniejszego bloga. Mama jest polonistką, więc z góry przepraszam Ją za wszystkie błędy ortograficzne, stylistyczne i interpunkcyjne, jakie popełnię pisząc tego bloga. A popełnię je niewątpliwie, bo tak już mam. Nie wynika to z dysgrafii, dysleksji, a jedynie z nieogarnięcia życiowego i zwyczajnego lenistwa.

Pierwsza porcja marudzenia skupi się na rynku mieszkaniowym w Warszawie, w pięknym okresie wrześniowym. Niebo ryczy niczym nastolatka, której ktoś powiedział, że jest gruba, drzewa zrzucają liście, a robotnicy za oknem klną jeszcze głośniej i intensywniej. Tak się składa, że mam przyjemność mieszkać tuż przy placu budowy. Powstaje tu podobno największy biurowiec w Europie. Na razie jest dość płaski, ponieważ od dwóch z górką lat prace polegają głównie na jeżdżeniu koparkami i rzucaniu mięchem. Jest to jednak wystarczające, by mieszkać się tu nie dało. Właściciele mieszkania, którzy ni z tego ni z owego zaczęli wpadać z "wizytą duszpasterską" nie poprawiają sytuacji. Zarządziłm więc ewakuację z tonącego okrętu. Rozpoczęły się intensywne poszukiwania mieszkania.

Dwa pokoje, przyjazne zwierzakom, dla niepalących (rzuciłem trzy miesiące temu), z garażem do parkowania motocykli. Proste, prawda?

W styczniu - owszem. Podobnie w lutym, marcu, kwietniu, maju, czerwcu, lipcu, nawet trochę w sierpniu. Później zjeżdża się do Warszawy przyszłość narodu, czyli studenci. Studenci chcą się kształcić na UW, ASP, Politechnice, ale codzienne dojeżdżanie z Rybnika czy Sosnowca nie wchodzi w grę. Szukają więc mieszkań. I nagle popyt znacząco przekracza podaż. Znalezienie mieszkania stanowi nie lada wyczyn, często nawet nie zdąży się go obejrzeć, bo chwilę wcześniej zostało już klepnięte.

Oczywiście wszystko, co robię, musi wydarzyć się w najgorszym do tego momencie. Tak już mam. Niniejszym mam nowy full time job polegający na szukaniu mieszkania. Bez rezultatu. Tzn rezultat jest jeden. Pożyczony od kolegi motocykl postanowił pod jednym z mieszkań zostać, i już nie ruszyć. Nagle moja mobilność spadła praktycznie do zera, ponieważ mój motocykl, o wdzięcznym imieniu Iskierka, leży w szpitalu po ataku pieszego - kamikaze (ale o tym innym razem).

Do następnego.