poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Za dużo

Wczoraj, to jest w niedzielę, odbywał się w Texasie wyścig MotoGP. Z nieznanych dla mnie przyczyn lubię takowe oglądać, więc i ten obejrzałem. Jak przy każdym wyścigu, zastanawiałem się, czy jeszcze pamiętam, jak się jeździ na torze, i jak by to finansowo spiąć, żeby na tor wrócić. Ostatecznie, usypiając nieco przy którymś tam okrążeniu (wyścig był wyjątkowo nudny) uznałem, że wolę jednak pozycję obserwatora. Swoje obserwacje rozszerzyłem jednak, z właściwym sobie rozmachem, na wszystko, co mnie otacza.

Z obserwacji wyszło całkiem sporo wniosków, w tym jeden, dominujący. Otóż wszystkiego w naszym społeczeństwie jest za dużo. Człowiek, jak większość zwierzątek, przystosowany jest raczej do wyborów prostych. Piwo jasne czy ciemne? Stek dobrze wysmażony, czy krwisty? Cycki małe, czy raczej duże? Samochód czerwony czy niebieski? Jamnik czy bulterier? Wybory są jasne, a w razie braku zdecydowania pomóc sobie można rzucając monetą. Najlepiej jak najwyżej, wtedy możemy złapać tę ulotną myśl, w czasie, gdy moneta przestaje lecieć do góry, i zaczyna opadać, myślimy sobie "niech wypadnie orzeł". I wtedy możecie spokojnie złapać monetę, i nie patrząc na efekt rzutu podjąć decyzję.

Niestety, tak prostych decyzji jest niewiele. Świat zrobił się bardzo "dostępny", by nie powiedzieć "za bardzo". Głupiego ketchupu w sklepie mamy do wyboru kilkanaście rodzajów. Wódki - ze trzydzieści gatunków nawet w małym monopolowym czynnym w niedzielę. Potencjalnych partnerów/partnerek? Całe stada. I biedny człowiek się gubi. Nawet na majówkę spokojnie pojechać nie może. Kiedyś opcje były proste. Nad morze, w góry lub nad jeziorka. A teraz? Za niewielką kwotę zaradny człek może polecieć do Islandii, na Teneryfę, do wspomnianego wyżej Texasu lub na Santorini. W każdym z tych miejsc dziesiątki, jeśli nie setki hoteli, każdy kusi ofertą, aż głowa potrafi rozboleć.

Podoba mi się trend w wielu współczesnych restauracjach, gdzie zamiast menu grubości książki telefonicznej dostajemy jedną stronę. Dwie zupy, trzy dania główne, dwa desery. Do picia woda, wino, piwo, sok. Koniec, kropka.

Być może przesadzam, być może (co wielce prawdopodobne) przesiewam to wszystko przez fakt, że przy takiej a nie innej ścieżce kariery muszę często podejmować po kilka decyzji na minutę, i mam tego zwyczajnie dosyć. Uważam jednak, że pewne przystosowania pozostają, i ciężko je zmienić. Kiedyś człowiek rodził się, dajmy na to, na wsi. Rodzice mogli nadać mu imię Janek, Janek, albo Janek. Proste. Janek był synem kowala, więc na co dzień miał do czynienia z kowadłami, młotami i paleniskiem, żadne inne opcje nie skakały mu przed oczami. Jako chłopak pomagał ojcu w kuźni, później sam przejmował zakład. Po drodze poznawał swoją przyszłą żonę. Mogła to być Maryśka lub Zośka z tej samej wioski, ewentualnie Kaśka z wioski obok. Wybór i tak nie był trudny, bo dokonywali go rodzice, patrzący na wysokość posagu. Wspomniana Maryśka mogła na ślub założyć sukienkę po mamie, albo sukienkę po mamie. Nie było dziesiątek salonów ślubnych, po sto modeli w każdym. Na stole weselnym był zarżnięty poprzedniego dnia prosiak, a do picia siwucha. A na poprawinach rosół. I siwucha. Oczywiście, każdy chciał mieć wybór. Gdy pojawiła się owca, każdy chciał wybrać, czy podjąć gości baraniną, czy wieprzowiną. Zgodnie z ludzką naturą, szliśmy do przodu tempem błękitnego ekspresu.

I dotarliśmy do sytuacji, w której ludzie z młodego pokolenia nie są w stanie poukładać sobie życia. Złożyć stałego związku (bo przecież tych dziewczyn jest tak dużo, skąd mam wiedzieć, która...), wybrać mieszkania (bo może lepiej w centrum, a może tu za dwieście lat wybudują metro?), a nawet wyjść wieczorem do knajpy (bo w samym tylko zasięgu wzroku jest ich kilkanaście).

Nie bez powodu jednymi z najczęstszych postów na Facebooku są pytania typu "gdzie pojechać na długi weekend?", a nawet ankiety "jakie włosy sobie zrobić, a) krótkie b) średnie c) długie?" Zdecydowanie łatwiej jest zrzucić ciężar decyzyjny na kogoś innego. Łatwiej również podjąć decyzję za kogoś, zwłaszcza takiego kogoś, kogo co prawda mamy na FB, bo kiedyś się minęliśmy na imprezie, ale generalnie mamy go głęboko w dupie. Rzucamy wtedy na odpierdol, że "do Juraty" albo "a) krótkie", i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wracamy do czytania tego, co inni znajomi polecili nam zrobić ze swoim życiem. Ekstremalny przejaw demokracji :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz